środa, 26 marca 2014

Rozdział II (2)

Marysia i Bartek z przerażeniem przyglądali się scenie, która nastąpiła chwilę potem. Gniew i determinacja na twarzy ich ojca ustąpiły nagle nieufności, potem zwątpieniu, potem zaskoczeniu, aż w końcu najszczerszej radości. W biegu odrzucił od siebie atrybuty pogromcy szyszymor. Zanim którekolwiek z nich zdążyło zareagować, wężowata czarownica - ni to spaczeniec, ni demonetka - zniknęła w potężnych ramionach Mefistolefela, raz po raz wydając z siebie dźwięki przypominające jednocześnie parskanie i syczenie.
- Deprimo! - wołał ich ojciec, klepiąc siostrę po kościstych plecach z siłą rozentuzjazmowanego trolla. - Tyle lat!
- Mefistolefelu... - mruknęła ciotka, a w jej głosie wyczuć można było wszystko – od wzruszenia, po jawną pogardę.
- Nie podoba mi się – szepnął Bartek do Marysi.
- Nie dam jej całusa – odszepnęła Marysia.
- Deprimo! - piał Mefistolefel. - Jak ci minęła podróż?
- Wspaniale...
- Jakim cudem odnalazłaś drogę do naszego domu?
W końcu czarownicy udało oswobodzić się z żelaznego uścisku. Starannymi ruchami poprawiła wygniecioną suknię, spiczasty kapelusz na głowie i kosmyki siwych włosów, które wysunęły się spod spiczastego kapelusza. Oddychała spokojniej.
Mefistolefel przeniósł rozognione spojrzenie na twarze swoich dzieci.
- Kochani – rzekł uroczyście. - Pragnę przedstawić wam chlubę naszej familii. Jedną z najlepszych nekromantek po tej stronie galaktyki. Ciocię Deprimę.
Skrzywili się.
Jak na komendę.
Nie umknęło to czujnym oczom czarownicy, jednak Mefistolefel wciąż rozpływał się w uśmiechach i westchnieniach.
- No dalej, dalej – zachęcił. - Uściskajcie ciotkę.
Nie było już odwrotu. Bartek jako pierwszy zbliżył się do zasuszonej kobiety, walcząc z nasilającą się chęcią ucieczki. Twarz Deprimy była biała i szorstka. Oczy ciemne i złośliwe, nos zakrzywiony, szyja pokryta zmarszczkami.
- Cześć, ciociu – powiedział, po czym heroicznym wysiłkiem woli odcisnął ślad ust na wystającej kości policzkowej.
Kobieta nawet nie drgnęła.
- Marysiu? - ponaglił jego siostrę Mefistolefel.
Ale Marysi już nie było. Biegła w stronę domu, z wyrzuconymi w górę ramionami, pióropuszem, który całkiem opadł jej na oczy, rozpiętymi sandałami i zaciętą miną.
- Wracaj tu w tej chwili! - krzyknął ojciec.
Pomachała im ręką, z całej siły kopnęła we frontowe drzwi i zniknęła w korytarzu.
Popatrzyli po sobie z zakłopotaniem.

Tego samego wieczora Deprima de Ayrol została zaproszona przez żonę swojego brata, Aurorę de Ayrol, na pyszną kolację. Na suto zastawionym stole znalazły się najróżniejsze rodzaje owoców i warzyw; od serowców, po musy – fusy, podano także panierowane flaki goblinów, udziec gnolla, zupę z elfów. Jednak atmosferze daleko było do pogodnej.
Chociaż dorośli przykładnie przestrzegali wszelkich zaleceń savoir-vivre, dzieci wcale nie przywiązywały do nich uwagi. Siedziały na dywanie przed kominkiem, w zamyśleniu żując goblinie jelita i raz po raz, ukradkiem, zerkając w stronę ciotki. Kiedy nadeszła pora kąpieli, Marysia słodkim głosem poprosiła o płyn dezynfekujący, twierdząc, że nie może skorzystać z wanny, w której niespełna przed dwoma godzinami pluskała się szyszymora.
Potem wcale nie było lepiej. Oboje stanowczo odmawiali odpowiadania na pytania ciotki, a kiedy w końcu zmuszono ich, żeby pokazali Deprimie swoje pokoje, uczynili to w grobowym milczeniu.
- Nie zadomawiaj się tu – szeptali tylko czasem, przez labirynty korytarzy wprowadzając ją, w głąb kolejnych pomieszczeń.
Kiedy w końcu rozwścieczony Mefistolefel nakazał im pójść spać, powlekli się do łóżek niczym skazańcy.

niedziela, 9 marca 2014

Rozdział II (1)

Czarownica była świadkiem najbardziej irytującego wśród najbardziej irytujących kombinacji dźwiękowych - dziecięcego, wręcz, trytonu. Zanim - zupełnie zbita z tropu - Deprima de Ayrol zdążyła przybrać barwy intensywnej purpury (co by się źle skończyło dla otoczenia), zza rogu koślawego domu wybiegła znajoma jej postać. I mimo, że to właśnie t a  p o s t a ć była celem jej podróży - to właśnie ona była ostatnią, którą by chciała teraz oglądać. I to oglądać na wpół leżąc w pozycji bliżej nieokreślonej.
Biegł ''tata''... a raczej szybko szedł. Przesadnie wyprostowany, sprawiał wrażenie, że nogi pokonują metry wbrew jego woli. Bo tylko one wyglądały na przejęte kroczeniem przed siebie. Tułów i cała reszta zdawała się być bez wyrazu (no może ramiona nieznacznie towarzyszące ruchom kolan). Równie dobrze mężczyzna mógłby siedzieć w tej pozycji na krześle. Gdyby nie te narwane nogi...
Mefistolefel cieszył się wysoką sylwetką. Ubrany zazwyczaj w czarny surdut, szare, szerokie spodnie w kratę i wysokie połyskujące lakierki. Na jego głowie widniał hebanowy (nie czarny!) cylinder, a wokół długiej szyi niechlujnie zawiązana na parę supłów biała chusta. Całość zdobił, wklejony na twarz, dosadny wąs. Jeśli można wyglądać zarazem poważnie i komicznie... to tak właśnie wyglądał Mefistolefel. Z wyjątkiem tego akurat momentu, kiedy wyprostowany jak słup i nienaturalnie szybko idąc, w lewej ręce trzymał krótkie grabie, a w prawej spray na komary.
Deprima de Ayrol zmrużyła oczy, nie wiedząc, czy najlepszą opcją w tym momencie jest ucieczka, czy...
- Z DROGI DZIECI! - XIX- wieczny ojciec przyspieszył kroku, wyciągając grabie przed siebie i potrząsając spray w puszce.
Źrenice czarownicy zwężyły się.


czwartek, 27 lutego 2014

Rozdział I

Deprima de Ayrol była kobietą niezwykłą. Nie tylko dlatego, że dorobiła się milionów na nielegalnych wyścigach kangurów, pochowała sześciu mężów i wynalazła eliksir młodości. Ani też dlatego, że choć szczerze nienawidziła dzieci, zgodziła się objąć opieką dwójkę niemal osieroconych bratanków, godząc się tym samym na lata postów, wyrzeczeń i zmagań z wytworami młodzieńczej wyobraźni.
Deprima de Ayrol była kobietą niezwykłą, gdyż niezależnie od tego, co spotykała na swojej drodze, punktualnie o dwudziestej pierwszej trzydzieści stawała przed łazienkowym lustrem, zmywała makijaż, nakładała krem pod oczy i gratulowała sobie kolejnych sukcesów. Kiedy tylko chciała, potrafiła być cholernie uparta i nic, łącznie z epidemią zombie, deszczem opętanych chomików i apokalipsą, nie było w stanie zakłócić jej spokoju przy przeprowadzaniu owego rytuału – rytuału na zakończenie dnia, poprawienie samooceny i zapewnienie sobie spokojnej nocy.
W dniu, w którym wszystko się zaczęło, padał śnieg.
Deprima de Ayrol, po dość długiej i niewygodnej podróży na grzbiecie wywerny, zatrzymała się pod wskazanym adresem i zmarszczyła brwi.
Jej brat, Mephistolefel, posiadał opinię wielkiego ekscentryka i choć minęło wiele lat, odkąd widzieli się po raz ostatni, nie miała wątpliwości, że udało jej się trafić we właściwe miejsce.
Złożona z marmuru, kolorowej blachy, drewna i cementu budowla pięła się niezgrabnie ku rozgwieżdżonemu niebu i chyba tylko dobra wola mieszkańców, powstrzymywała ją od zawalenia. Liczne wieżyczki, pięciokątne okienka, wyrastające ze ścian latarenki, balkony, balkoniki, wielki muchomor na kominie, rury, deski, całe armie rozćwierkanych pieśców, pasące się pod parapetami jednorożce i fontanna w kształcie filiżanki sprawiały dość groteskowe wrażenie.
Zza żelaznego ogrodzenia wyglądały grządki zmutowanych dyni i marchewek. Tuż przy furtce rosły drzewka cytrusowe, za nimi ciągnęła się obsadzona arbuzami ścieżka, prowadząca do wielkich, niebieskich drzwi z napisem: „ZAJĘTE”.
Czarownica przez chwilę wpatrywała się w nie jak urzeczona, potem wzięła głęboki oddech, poprawiła kosmyk niesfornych włosów i lekko nacisnęła na klamkę.
Przeszył ją dreszcz. Wrzasnęła, szarpnęła się i zdała sobie sprawę, że powoli, bardzo powoli, traci władzę w członkach. W ciągu szesnastu sekund Deprima de Ayrol, honorowa członkini Międzywymiarowej Rady Czarodziejskiej, została sparaliżowana.
- We własną siostrę, bydlaku?! - zdążyła jeszcze krzyknąć i zastygła w bezruchu. Po raz pierwszy od wielu miesięcy, była całkowicie bezbronna.
Kiedy stała tak, ciskając w Mephistolefela nieszkodliwe klątwy, gdzieś - całkiem niedaleko od niej - rozległy się śpiewne głosy. Najpierw cichutkie i nieśmiałe, lecz w miarę padających słów, przybierające na sile i coraz zuchwalsze. Głosy intonowały:
- Nasz gościu, przybyszu niechciany, właśnie zostałeś pojmany. Kichamy na twoje zamiary, zza rogu nadchodzą poczwary, by ziścić twe wszystkie koszmary. Z przygody tej wyjdziesz z nauką, że okradanie domów jest sztuką... wysoce niebezpieczną.
Gdyby tylko mogła cofnąć czas zachowywałaby się ostrożniej. Gdyby tylko mogła cofnąć czas, przeleciałaby nad ogrodzeniem, rzuciwszy na siebie zaklęcie niewidzialności i najpierw dokładnie zbadała całą okolicę. Była na skraju eksplozji odśrodkowej, jednocześnie wściekła i przerażona.
Jeśli właśnie szczują mnie armią trolli, to nogi z dup powyrywam, myślała ponuro, próbując zmusić do współpracy odrętwiałe gałki oczne.
- Nasz gościu, przybyszu niechciany... - głosy były coraz bliżej - ...kichamy na twoje zamiary...
Odetchnęła z ulgą. Po krokach mogła ocenić, że jest ich najwyżej czterech.
- Zza rogu nadchodzą koszmary... - nie, prędzej trzech albo dwóch. Tak, dwóch – by ziścić twe wszystkie...
- O kurde! - pisnął troll, zatrzymując się w promieniu jakiś pięciu metrów od Deprimy. - Nigdy nie widziałam takiego spaczeńca!
- Bo to nie spaczeniec, tylko demonetka – odpowiedział mu ten drugi.
Pełne napięcia milczenie.
- Demonetki mają chyba ogony?
Jednak nie mogły to być trolle. Trolle nigdy nie zadają pytań. Deprima poczuła, że czar zaczyna słabnąć i uśmiechnęła się w duchu.
- Skąd wiesz, że ta go nie ma? - zastanawiały się głosy.
- Może sprawdzimy?
- Lepiej od razu ją zabijmy.
Znowu cisza.
- Mama może się zdenerwować.
Czyjaś drobna ręka spoczęła na pośladku Deprimy i starannie go obmacała.
- Nie, nie ma ogona.
- Daj zobaczyć.
Urok przestał działać. Oburzenie zabarwiło twarz czarownicy na kolor dojrzałych wiśni, kiedy splatając ze sobą wiązki magii, odwróciła się do natrętów, z mocnym postanowieniem przeniesienia ich do krainy wiecznych łowców.
Przebrani w indiańskie stroje, złotowłosa dziewczynka i czarnowłosy chłopiec – bez wątpienia umiłowani bratankowie - wlepili w nią pełne zaskoczenia oczy i zanim zdążyła wymówić chociaż początek inkantacji, wydarli się na całe gardła.
- TAAAAAAAAATOOOOOOOOOOOO! SZYSZYMORA W OGRODZIE!

Prolog

          W centrum kuchni pojawił się portal do otchłani. Obok niego zajął miejsce arcydemon, dzierżąc wielką, kartonową strzałkę z napisem: ''Tędy do otchłani''. Chłopak stojący przy blacie kuchennym, spojrzał na to nietypowe zjawisko i starannie rozprowadził warstwę masła po kromce chleba - tak, żeby nie była za gruba, ani za cieńka. Marysia siedziała przy stole, sącząc sok pomarańczowy. 
- Bartek, to chyba do ciebie.
- Może poczekać. - Chłopak zajrzał do lodówki, po czym westchnął. - Nie widziałaś przypadkiem dżemu truskawkowego?
       Jej  wzrok zdradzał irytację. On  doskonale ją  rozumiał, naprawdę cieżko jest mieszkać z początkującym czarodziejem. Arcydemony w kuchni, wyłaniające się z muszli klozetowej impy, spacerujące po strychu bezstrachy - ich dom zaczynał przypominać specyficznej natury ogród zoologiczny. I botaniczny, czasem.   
        Kuchenną atmosferę wypełniała lekka aura magnetyczna bijąca z portalu do otchłani. Oprócz tego, ciągle słychać było bartkowe poszukiwanie dżemu truskawkowego i marysiowe posiorbywanie soku. Arcydemon, zdając sobie sprawę z tego, że jest jedyną niechcianą tutaj osobą, nieśmiale skrobał rogi wielkiej kartonowej strzałki. Dziewczynka wpatrywała się w gościa, próbując nawiązać z nim kontakt wzrokowy, lecz gdy się udało, ten od razu skierował speszone spojrzenie w stronę rogu kuchni.
- Bartek...
- No dobrze, już dobrze! - Chłopak zakręcił w powietrzu nożem ubrudzonym masłem, którego cząstka odkleiła się od stalowego ostrza i wpadła z cichym pluskiem do marysiowej szklanki soku. - Circulum ad demonum, czy coś! - Kartonowa strzałka wyskoczyła nagle z rąk wystraszonego arcydemona, po czym zniknęła w portalu otchłani. Wyznawca piekła opuścił ramiona w geście rezygnacji i niezadowolony podążył za zgubą.
             Marysia z grymasem przyglądała się dryfującej w jej soku cząstce masła. 
- O, jest i dżem. - Zadowolony Bartek podniósł słoik z kafelkowanej podłogi.

            Mijał już drugi tydzień odkąd przybrane rodzeństwo musiało radzić sobie samodzielnie w tym, dosyć sporym, domu. Rodzice uczestniczyli w wojnie magów - coś na podobieństwo obrony doktoratu. Tak przynajmniej im mówili. Jednak najgorzej jest zaczynać historię od środka. Dlatego cofnijmy się o parę kroków.